Szok!!! Pomiędzy mną a drzwiami wejściowymi do budynku ze trzy kobitki z walizkami. No nie ma litości! Wyprzedzam. Udaję, że nie widzę i nawet muszę się mocno ograniczać, aby tym walizkom nie dać z kopa, utrudniając ich właścicielkom dotarcie do celu. Co to to nie! Grzecznie biegiem małym slalomem wyprzedziłem taszczące bagaże panie i zawirowałem drzwiami obrotowymi, wpadając do holu. I tu mi już wody odeszły… „Przepraszam… Kto ostatni?”. Kilkanaście osób już stoi w kolejce do recepcji. Ogonek na piętnaście metrów. Bardzo miła pani pokazuje mi, gdzie się ustawić, i prosi o przygotowanie dokumentów. I po co ja lałem!!! No przecież mogłem wytrzymać – wewnętrzny krytyk dobrał się do moich dróg moczowych. To mogło być decydujące sikanie, decydujące minuty. Może oni wszyscy weszli minutę temu? Rozważam opcje. Jest nas kilkanaście osób. Nie ma bata, aby już przez te piętnaście minut obsłużyli dużą grupę. Widzę, ile trwa ogarnięcie jednej osoby. Na te piętnaście osób jest tylko czterech facetów. W dodatku dwóch jest w związkach. To znaczy, nie obawiam się samotnych mężczyzn. Raczej kibicuję parom, bo one maja „dwójki” i nie są rywalami. W tym czasie doczłapały panie z wyścigów przed drzwiami. Strategicznie unikam kontaktu wzrokowego. Rozbudziła mnie znajoma piosenka ostatnich miesięcy:
– Bo ja chciałam zarezerwować „jedynkę”. – Jakaś pani przy okienku wije się w ukłonach.
– A czy ma pani skierowanie?
– Tak. – Zamaszyście wyciąga prawie książkę papierów w rozmiarze A4.
Spojrzałem zaniepokojony na moje zdanie napisane na kawałku kartki i głośno przełknąłem ślinę.